Lovina cz. V - podwodny ogród z prawdziwego zdarzenia.

22 kwietnia przeznaczyliśmy sobie niemal w całości na nurkowanie. Wczoraj znalazłem idealne ku temu miejsce, dzisiaj chcieliśmy się z nim bliżej zapoznać. Zebraliśmy się jak zwykle z rana, żeby przed południem wyjść już z wody. Nie miałem najmniejszej ochoty na powtórkę oparzeń słonecznych w stylu tych z Tajlandii. (O nurkowaniu na wyspach Surin możecie przeczytać TU



Nurkowanie na wschód od naszego hotelu było niesamowitym przeżyciem, tym razem przezornie zabrałem w pełni naładowaną baterię do aparatu, a pozostałe czekały na brzegu razem z suchymi rzeczami. Dzięki temu nie musiałem się przejmować ilością zrobionych zdjęć, a zrobiłem ich całkiem sporo. Rozległe połacie rafy koralowej pełne niesamowitych detali, kształtów i kolorów były idealnym miejscem do podwodnej fotografii. W miarę przejrzysta woda i dobre światło bardzo ułatwiały mi zadanie. Niestety w wodzie zawsze pływają jakieś drobinki, jeśli jest za ciemno zdjęcia wychodzą rozmazane, jeśli użyję lampy błyskowej wtedy wyraźnie widać na zdjęciach wszystkie ziarnka piasku i inne zanieczyszczenia pływające przed obiektywem. Zarówno jedne jak i drugie fotografie są wtedy niewiele warte. Tym razem nie miałem tych kłopotów, dzięki czemu udało mi się poza zwykłymi zbliżeniami zrobić kilka podwodnych pejzaży. Zwłaszcza, że pejzaże naprawdę cieszyły tam oko. Woda nad rafą nie była nazbyt głęboka, sięgała do około trzech metrów, przynajmniej nad tą w miarę płaską częścią. Dalej od brzegu był wyraźny klif, który dość gwałtownie niknął w głębinach razem z porastającymi go koralowcami. Spoglądałem tam tęsknie widząc niesamowite kolonie koralowców na jego ścianie i zdając sobie sprawę, że dysponując jedynie rurką do oddychania i płetwami, nie mam szans żeby do nich dotrzeć.


Nurkowało się nam spokojnie, ale była też chwila grozy, przynajmniej dla Żywii. Gdyby nie moja interwencja zostałaby niechybnie pożarta przez rozwścieczoną rybę wielkości średniego karpia.
(Nieprawda! Monstrum było znacznie większe, a Mojmir jak zwykle się nabija ze słabszych od siebie! - Żywia) Bestia rzuciła się na nią bez ostrzeżenia i usiłowała zagryźć. Zaalarmowany rozpaczliwym machaniem rąk, pospieszyłem z odsieczą. Bestia faktycznie była agresywna, zataczała szerokie koła, by zaszarżować z rozpędu, ale nie spodziewała się, że tym razem trafi na godnego przeciwnika. Zaprawiony w setkach ulicznych bojów stanąłem, znaczy zawisłem w wodzie naprzeciw niej i przyjąłem na siebie kolejne ataki. Początkowa furia napastnika ustąpiła miejsca lekkiej konsternacji, zamiast wiać i się szamotać przebywałem w jednym miejscu i tylko odwracałem się do niej przodem, żeby móc użyć płetw w starciu. Niestety konsternacja szybko ustąpiła miejsca zrezygnowaniu. Rybka jak to rybki miała mały mózg, ale nawet takie ziarenko wystarczyło, żeby sobie porównać potencjał własny i przeciwnika. Z rachunku wyszło jej chyba, że szkoda zachodu. Było to kolejne starcie z naturą, z którego wyszliśmy obronną ręką. Nie bardzo wiem dlaczego doszło do tego aktu brutalności i agresji. Może wpakowaliśmy się bez pytania na terytorium tej ryby? A może miała tu gdzieś złożone jaja, których pilnowała?


Nurkowaliśmy z Żywią przynajmniej trzy godziny, a mimo to wcale nie mieliśmy dość. W końcu głód wypchnął nas z powrotem na brzeg, byliśmy przecież przed śniadaniem. Jak zwykle posililiśmy się u Putu i wróciliśmy pod namiot, żeby jakoś przeczekać największe upały.

Gdy słońce się trochę uspokoiło znowu wybrałem się nurkować, tym razem już sam. Żywia miała inne zajęcia na popołudnie. Radośnie wszedłem sobie do wody i zacząłem machać płetwami kierując się ku rafie. Najpierw trzeba było przebyć kilkadziesiąt metrów piaszczystego, porośniętego wodorostami dna, by w końcu ujrzeć za nimi stopniowo gęstniejącą rafę koralową. Pełen energii i radości, że za chwilkę znów tam dotrę prawie udławiłem się ustnikiem fajki. Woda była płytka, może metr głębokości, płynąłem sobie mając maskę na twarzy i zerkając na dno, bardziej pro forma niż z nadzieją zobaczenia czegoś interesującego. W pewnej chwili zauważyłem dokładnie pod sobą węża morskiego! No bo co innego miałem sobie pomyśleć widząc długie, ponad metrowe, wężowate ciało ubarwione na zmianę czarnymi i białymi pierścieniami wijące się po dnie? Zwłaszcza, że taki opis pasuje jak ulał do postaci nadzwyczaj jadowitego wiosłogona żmijowatego...


Uznałem, że to jest dokładnie ten moment, w którym powinienem zacząć płynąć rekreacyjnie, powoli i absolutnie zrezygnować z gwałtownych ruchów, a najlepiej zrezygnować z ruchów w ogóle... Odpuściłem więc sobie machanie płetwami i siłą rozpędu przepłynąłem nad stworzonkiem, zerkając kątem oka czy przypadkiem nie zdecydowało się na nawiązanie bliższej przyjaźni z moją osobą. Nic takiego nie zauważyłem, nie poczułem też pieczenia jakie niechybnie pojawiłoby się gdyby wąż zechciał mnie ukąsić. nic mi nie zaczęło puchnąć, nie zmieniła się akcja serca, żadnego odrętwienia też nie było. Słowem, udało mi się przeżyć i to bez szwanku. Oznaczało to również, że zwierzak nie jest głodny lub żal mu jadu na kiepsko strawnego turystę, którego i tak nie będzie w stanie połknąć. Chyba dość oczywiste, że wraz z tą konkluzją zrodziła się pokusa ponownego zerknięcia na niego. Ostrożnie zawróciłem, a następnie płynąc spokojnie i powoli zacząłem lustrować dno. Mój potwór morski w wersji kieszonkowej nie uciekł daleko, pewnie dlatego, że w ogóle nie uciekał. Pływał sobie spokojnie wykonując te same ruchy co jego kuzyni na lądzie i szukał czegoś przy dnie. Starałem się zachować bezpieczną w mojej opinii odległość, czyli taką z której nie będę przyciągał uwagi. W napięciu z zachwytem i z coraz większymi wątpliwościami obserwowałem to zwierzę. Nie! Nie zaczynałem wątpić w sensowność mojego zachowania, zaczynałem wątpić czy patrzę na węża. Z odległości w jakiej się znajdowałem nie widać było czy ma łuski, ale wyraźnie było widać płetwę na grzbiecie, węże takiej nie mają, z nieco bliższa zobaczyłem, że z głową też jest coś nie halo. Węże nie mają takich wypustek na pysku jak ten tutaj! Wniosek mógł być tylko jeden, mój wąż to nie wąż tylko imitacja węża. Z jednej strony mi się smutno zrobiło, z drugiej zaintrygowałem się stworem jeszcze bardziej. Okazało się, że miałem przyjemność spotkać się z rybą z rodzaju myrichthys. Najprawdopodobniej z gatunkiem myrichthys colubrinus lub innym bardzo do niego podobnym. Stworzeniem żywiącym się małymi rybkami i bezkręgowcami, absolutnie niegroźnym dla człowieka. Spotkanie nie było najdłuższe, ale zapewniło mi na prawdę dużo emocji.
Reszta nurkowania może nie była tak spektakularna, ale i tak nie miałem powodów żeby narzekać, zwłaszcza w momencie kiedy znalazłem kilka bulwiastych ukwiałów rozmiarów piłki do nogi. Inną , również bezkręgowa ciekawostką były białe, cienkie nitki leżące na rafach. Trochę się zdziwiłem widząc jak w wyniku gwałtowniejszego ruchu w pobliżu, taka niteczka zaczęła mi znikać z oczu wciągana do norki razem z kilkoma innymi. Nitki miały swobodnie po 40 cm długości i wystawo ich przynajmniej 6 z takiej jamki. Zaprzyjaźniony ichtiolog po obejrzeniu zdjęć stwierdził, że "wygląda na jakiegoś osiadłego skąposzczeta". Wierzę mu na słowo.
Fascynujących stworzeń było tam znacznie więcej i nie sposób wszystkich tu opisać. Z pewnością była to najobfitsza, największa i najbardziej zróżnicowana rafa koralowa jaką udało nam się do tej pory zobaczyć, szkoda tylko że na ten najciekawszy fragment trafiliśmy dopiero pod koniec naszego pobytu na Lovinie. Może kiedyś odłożę dość pieniędzy na kurs PADI i tam wrócę? Szczerze wątpię, ale trzeba mieć jakieś marzenia...





























































































Komentarze