Znowu w dżungli - park narodowy Khao Sok cz I.

Park narodowy Khao Sok miał być naszym ostatnim parkiem narodowym w Tajlandii, zdjęcia które go reklamowały mocno nas zachęciły do odwiedzin. Rankiem 3 marca zapakowaliśmy się w autokar, który powiózł nas w odpowiednim kierunku. (Nie mogę się powstrzymać i wtrącę krótką opowiastkę z cyklu "Koloryt lokalny". Dość szybko po zajęciu miejsc w autobusie okazało się, że będąc pasażerem lokalnych linii trzeba zachować czujność i refleks. Pan kierowca miał w zwyczaju często, gęsto spluwać przez okno. Ja siedziałam po stronie kierowcy, a wszystkie okna były pootwierane, żeby zapewnić jakąkolwiek wentylację tej nagrzanej puszki... Z rosnącą trwogą obserwowałam przy każdym splunięciu trajektorię lotu pocisków, które niebezpiecznie zbliżały się do mojego okna ;) Na szczęście obyło się bez niechcianego "odświeżenia". - Żywia)



Szybka przesiadka w Takua Pa i jechaliśmy już bezpośrednio do parku. Droga wiodła przez górzyste tereny i nasz bus niemalże wypluwał silnik na podjazdach. Przyznam, że byłem nieco zdziwiony kiedy dotarliśmy na miejsce... Przystanek autobusowy znajdował się przy głównej drodze, a do parku trzeba było odbić w boczną drogę i przebyć około dwóch kilometrów. Kiedy tylko wysiedliśmy z busa obskoczyła nas zgraja taksówkarzy oferując swoje pojazdy. Grzeczne tłumaczenia, że wolimy iść pieszo dziwnie nie docierały im do świadomości. "Jak to pieszo? Tam daleko! 5 albo i 8 kilometrów, bardzo daleko! Lepiej jechać". 

Pozwoliliśmy sobie nie uwierzyć i jednak pójść samodzielnie. Szło się całkiem przyjemnie i okazało się, że te 8 kilometrów to nieco ponad dwa w praktyce. Po drodze mijaliśmy nowo powstające budynki lub takie, które niedawno zostały oddane do użytku, wszystko było jeszcze ładne i nie zniszczone. Widać chwile świetności park ma dopiero przed sobą. Widzieliśmy sporo restauracji i agencji turystycznych z plączącymi się wokół nich białymi turystami, natomiast za bramami parku ruch był bardzo znikomy. Wejście do parku kosztowało 200 bahtów na osobę więc bez tragedii, dopytaliśmy gdzie możemy rozbić namiot, zdobyliśmy mapkę i zabraliśmy się za urządzanie obozowiska nad rzeką. Właściwie w 15 minut po postawieniu namiotu ruszyliśmy na szlak. Mocno zawiodła nas informacja, że w parku są tylko dwa szlaki piesze, na które można się wybrać samodzielnie. Jako, że było już dość późno wybraliśmy ten krótszy prowadzący do małego wodospadu. W parku przede wszystkim w oczy rzucała się duża ilość rosnących w kępach bambusów, trasa wiodła nas przez całe ich gaje. Znaczy na początku wiodła przez betonowe schody. Dopiero potem zaczął się prawdziwy szlak, w dodatku bardzo stromy, dość często mijaliśmy tabliczki ostrzegawcze, które sugerowały nam żeby uważać na śliskie podłoże. Podłoże było jednak suche jak pieprz. Gdybyśmy trafili tutaj w porze deszczowej ubaw byłby murowany, wizyta w szpitalu prawdopodobnie też. Po około 20-30 minutach marszu znaleźliśmy krótkie odbicie ze szlaku na lewo i prowadzący do niego rozsypujący się most linowy. Z zakazem wstępu oczywiście. Szlak przechodził pod mostem, trzeba było przeskoczyć przez kamienie na drugą stronę rzeki, a potem zaczęły się schody... Dosłownie. Trasa wiodła nas w górę zbocza (kilkaset metrów) po schodach. Potem była jakaś mocno nadszarpnięta przez czas zadaszona budka z miejscami do siedzenia i nic poza tym, bo dżungla dookoła wyglądała tak samo jak dżungla niżej. Jedyną różnicę w postrzeganiu otoczenia stanowił pot gęsto zalewający oczy, przed wejściem na schody było go trochę mniej. Wyłażenie tam uznałbym za całkowicie pozbawione sensu marnowanie sił i czasu, gdyby nie dziwne coś, które sfrunęło z poręczy gdy schodziliśmy. Myślałem, że to jakiś wielki świerszcz, jednak na drzewie na którym stworzonko wylądowało dostrzegłem nie owada tylko jaszczurkę. Nawet udało mi się ją sfotografować, szkoda tylko, że nie w locie. Żywia nie czuła się najlepiej, kiedy wróciliśmy na główny szlak zawróciła do obozu. Ja miałem ochotę jeszcze sobie połazić. Niestety więcej żywych kręgowców nie udało mi się uwiecznić. Czasem pojawiał się jakiś drobny ptak i zaraz znikał. Liczyłem, że uda mi się tu poobserwować jakieś ssaki (po wizycie w Khao Yai się człowiek rozwydrzył i mu się wydawało, że wszędzie takie luksusy jak słonie czy chociaż jelenie tu mają), niestety poważnie się rozczarowałem. Na szlaku była wprawdzie tabliczka informująca o słoniach, no ale stromizna szlaku i całkowity brak śladów jakie zostawiają te kolosy utwierdziły mnie w przekonaniu, że to tylko ściema dla naiwnych turystów. Blisko końca szlak przecinał wijącą się rzekę, tak 6-7 razy przecinał, by zakończyć się pod wodospadem. Wodospad to trochę mocne słowo, wodospadzik byłoby chyba adekwatniejsze. Woda ściekała z wysokości około 2 metrów tworząc małe rozlewisko umożliwiające kąpiel. Przez całą trasę nie spotkałem nikogo na trasie, na jej końcu niestety już tak. Troje Francuzów korzystało z kąpieliska, znaczy dwóch chłopaków się kąpało, a ich towarzyszka darła ryło na pół dżungli, bo jej w butach małe pszczółki usiadły. Rzeczywiście było ich całkiem sporo na kamieniach, ale raczej nie zaczepiały ludzi. Usiadłem sobie nad wodą, żeby pomoczyć stopy (wrzaski trwały nadal), zrobiłem kilka zdjęć i zacząłem zbierać się do powrotu (panienka w końcu zamknęła japę i zmyła się z kolegami). Okazało się, że ten krótki szlak wcale nie jest taki krótki, robiło się już późnawo i musiałem narzucić sobie całkiem mocne tępo, żeby wrócić przed zmrokiem. Po drodze udało mi się jeszcze zobaczyć małego węża na szlaku, który zwiał mocno niezadowolony z mojej obecności i to było na tyle atrakcji. Wieczór spędziliśmy sobie w restauracji przy siedzibie parku, było dobre żarcie i internet, czyli wszystko czego potrzebowaliśmy.



Typowy wystrój w autobusach, codziennie świeże kwiaty wieszane w pojazdach czy przed domami mają zapewnić przychylność i szczęście na cały dzień.

Garb trochę genetyczny, a trochę nabyty od plecaka ;)


Początek szlaku wyglądał dość zniechęcająco.


Bambusów w parku rośnie cała masa, czasem idzie się tylko pomiędzy bambusami. Widok jak z japońskich anime.




Słyszałem, że bambusy są całkiem wytrzymałe, niemniej musiałem to sprawdzić osobiście.
Słonie może i gdzieś w parku sobie biegają, ale na pewno nie w pobliżu tego szlaku.
W zawodach na rękę bambus wygrywa.

Jeśli coś rośnie w dżungli i nie jest bambusem to na 90% ma kolce.


Resztki mostu na linach, był w tak opłakanym stanie, że nawet ja (znaczy się Mojmir) nie zdecydowałem się po nim łazić.

Latająca jaszczurka, najciekawszy okaz fauny jaki udało nam się zaobserwować na szlakach.





Wodospad, przy którym kończy się krótszy szlak.



Tyłek węża, zwierzaczek był nieśmiały i nie życzył sobie sesji fotograficznej.
Pod prysznicem poza chordami gekonów spotkałem też tę żabę.

Zupa, którą jakem Żywia odtworzę w domu! Kurczak, pędy bambusa, kiełki, kapusta, mleko kokosowe i sok z limonki - mniam!

Komentarze